Dzień od początku zapowiadał się piękny, chłodno, sucho, piaskowcowa esencja jesieni. Wyjazd z Wojtkiem Dobrowolskim którego zgarnełem po drodze kleił się od początku. Droga upłynęła pod znakiem rozmów o polityce, biznesie i tematach około wspinaczkowych, nic więc dziwnego iż szybko (w kategoriach mentalnych) zameldowaliśmy się w Prządkowych lasach. Na pierwszy ogień po przyzwoitej rozgrzewce, skała Madej i Powinność Kurdupelka za 6.3, drogę robię od strzału… Kolejna porcja rozgrzewki w czasie której Wojtek odhacza kolejne klasyki Madeja a ja zjeżdżam swoim targetem i czyszczę drogę… Pierwsza wstawka i już wiem. Warun złoto a mi się zgina jak trzeba. Kolej Wojtka a mi się ciężko skupić. Myślami jestem znów na „swojej” drodze. Asekuruję i zerkam na nią. Ładny, palczasty, przewieszony filar. Hm. Nie pomylić sekwencji bo może skóry i sił nie wystarczyć na kolejne próby. A chciałbym jeszcze kontrolnie wstawić się w Midway na okręcie. Wiąże się liną… Poziom pobudzenia 100%. Uspokajam myśli, wizualizuję jeszcze raz całą sekwencję i atak. Klei się od początku wszystko… Zero błędów idę jak po swoje… kolejne metry pokonuję gładko i bez wahania. Rozterka pod stanem. Wydawało mi się że jest tam już łatwo i w sumie nawet nie obmacałem w tym miejscu drogi poprzednim razem. Zaciskam zęby. To przecież ten dzień kiedy się klei wszystko. Atakuję i jest stan. Lampion za 8a+ staje się faktem. Jeeeea. Za łatwo. Wstawiłem się w kruks z bloku kolejny raz po 20min… aby sprawdzić czy to faktycznie jest łatwe… No i zaraza. Nie idzie powtórzyć ruchow z miejsca… Heh. No nie mogę. Ufff. Dobrze że zrobione. Piękny dzień.