Niemiecka Frankenjura, wśród polskich wspinaczy, to miejsce już niemal kultowe. W obszarze naszego zainteresowania leżał rejon rozciągający się z grubsza w trójkącie pomiędzy miastami Norymberga, Bayreuth i Bamberg. Jaki jednak zew sprowokował nas do wyjazdu ponad 1000km z Lublina? Tysiące klasowych linii, ukrytych przed czujnym okiem, pośród przepięknych lasów, łagodnych wzgórz i szumiących strumyków? Jakość skały? Klimat jednego z europejskich, historycznych rejonów? A może legenda jednego z najlepszych wspinaczy swoich czasów – Wolfganga Gullicha? Przekonali się o tym młodzi zawodnicy KW Kotłownia podczas poprowadzonego przeze mnie czerwcowego wyjazdu sportowo wspinaczkowego do tego wspaniałego rejonu. Na własnej skórze mogli poczuć ten niezwykły vibe, wiszący w powietrzu, a towarzyszący nam już od zjazdu z zatłoczonej niemieckiej autostrady w stronę sennych Bawarskich wzgórz. Trudno to opisać. Ale klimat tego miejsca jest po prostu niezwykły. I ta skała. Wapienne ściany, turnice i ostańce o wysokości przekraczającej nierzadko 40m. Dobre tarcie. Dużo dróg. Ciekawe i różnorodne drogi. Jeszcze więcej dróg. Dziury, dziurki, jak w serze szwajcarskim. I jeeeeeszcze więcej dróg. I dużo rejonów… Ech… po prostu Frankenjura.
Cele jakie postawiłem sobie i grupie brzmiały pozornie prosto. Zdobycie maksimum doświadczenia podczas 10 dniowego wyjazdu. Wspinanie głównie stylami onsight i flash, względnie, szybkie rp, obliczone na maksymalnie 2-3 wstawki. Osiągnięcie samodzielności wspinaczkowej i zaufania do własnych umiejętności. Wreszcie zaszczepienie
w młodzieży bakcyla wspinania w naturalnej skale, na łonie przyrody i pokazanie piękna i różnorodności tego rejonu.
A wszystko to przetykane szlifowaniem umiejętności sprzętowych, asekuracji dynamicznej podczas wyłapywania lotów, przygotowaniem mentalnym i przemycanej tu i ówdzie etyce wspinaczkowej.
Wyjazd miał być utrzymany w duchu „team spirit”, bez zbędnej wewnętrznej rywalizacji i w zamyśle pracy u podstaw, tak aby jej owoce w postaci trudnych dróg i rozwoju wspinaczkowego mogły przyjść szybciej. Wyzwaniu stawiło czoła dziewięcioro śmiałków. Natalia, Maurycy, Szymon, Irek, Hania, Mateusz, Franek, Emilia i Daria czyli nasi młodzi zawodnicy KW Kotłownia.
W ciągu kilku dni wspinania codziennie zmienialiśmy miejsce, dzięki czemu udało się powspinać w takich rejonach jak; Weisenstein, Schlossbergwand, Aalkorber Wande, Leupoldsteiner Wand, Rote Wand, Altbabawand, Zehnerstein, RothelFels. Część grupy odwiedziła także świetny, choć mały rejon; Diebesloch.
Każdy miał okazję do poprowadzenia dróg nie tylko w swych ulubionych formacjach ale był też niejako zmuszony do pracy również w tych niekorzystnych dla siebie, a co za tym idzie, do wyjścia ze strefy komfortu i przełamania istniejących barier i ograniczeń. Sprzyjało także temu zadaniu, w pewnym sensie, oszczędne Frankońskie obicie dróg. Wychodzenie ponad wpinki i wysokie pierwsze wpinki wymagały pracy mentalnej i uodpornienia się na związany z tym stres.
W swym działaniu starałem się postawić na maksymalną niezależność moich podopiecznych. Młodzież uczyła się korzystać z Topo, dobierać sobie drogi, bezpiecznie rozwiązywać zaistniałe problemy. Szkolenie, nowe umiejętności
i radzenie sobie podczas sytuacji kryzysowych, było weryfikowane czujnym okiem, w samodzielnych działaniach dwuosobowych zespołów. Wiadomości typowo techniczne, w stosunku do normalnego kursu wspinaczkowego oczywiście, były kompromisowo okrojone do niezbędnego minimum. Przekazywaną wiedzę starałem się dostosować bardziej pod kątem typowo sportowych aspiracji tej grupy oraz dopasować do przeważającego wieku uczestników. Duża ilość wspinania i nowych wyzwań bardzo szybkoprzełożyła się na zmęczenie co również stanowiło dodatkowe wyzwanie. Na szczęście zaplanowane resty pozwalały nie tylko się zregenerować ale także znaleźć odskocznię w postaci dodatkowych aktywności sportowych oraz umożliwić wzajemną integrację poza wspinaczkową.
Dziesięć dni to jednocześnie krótko i długo. Z jednej strony długo… Pamiętajmy, że dla sporej części tej grupy to było zupełnie nowe doświadczenie. Nie było wędek, ekspresy trzeba było sobie powiesić, drogę wywalczyć, samodzielnie się przewiązać i odzyskać sprzęt. Zwrócić uwagę na swoje bezpieczeństwo i bezpieczeństwo partnera. Zaplanować kiedy odpocząć a kiedy atakować kolejną drogę. Wytrzymać presję związaną z sporą wysokością nad przelotem, narastającym zmęczeniem i niepewnością, co będzie za kilka przechwytów. Dać z siebie wszystko pomimo iż nie pasował charakter drogi lub inne czynniki. Tak więc na koniec wyjazdu zmęczenie materiału wysoką intensywnością i całodziennym przebywaniem w terenie skalnym było zauważalne. Z drugiej strony fajnie było obserwować entuzjazm, efekty pracy i czuć satysfakcję widząc jak sobie grupa poradziła z postawionymi wyzwaniami, więc, jak zwykle w takich momentach czuć było tę nutkę tęsknoty w sercu z myślą, tyle jeszcze dróg, tyle rzeczy do przekazania a już trzeba wracać. Jaki krótki ten wyjazd. Ale czuję, że jeszcze tu wrócimy!
Na koniec tego krótkiego podsumowania wyjazdu, chciałbym podziękować mojemu cichemu i skromnemu supportowi w skale. Rafałowi i Jankowi, którzy służyli mi pomocą przez cały wyjazd czuwając nad bezpieczeństwem, logistyką
i służąc opieką, także po zajęciach oraz Magdzie Karaś i pozostałym dorosłym za współorganizację i aktywny udział
w trakcie pobytu. Korzystając z okazji zapraszam wszystkich zainteresowanych na kursy, szkolenia, zajęcia w skale oraz organizowane przeze mnie zagraniczne wyjazdy szkoleniowo-wspinaczkowe; „wspinanie z instruktorem”.
Jarosław Nowak
Instruktor Wspinaczki Sportowej PZA